Repertuar znanych piosenek wyczerpał się... Czterdzieści minut pod prysznicem, stale się szorując, nie jest zbytnią przyjemnością. Zdarłam siódmą skórę i całą indyjską opaleniznę.
Ale uroczystość była niepowtarzalna. W myśl słów przeboju "Do me a favour, let's play the Holi" bawiliśmy się wspaniale!
Tradycja ta jest kultywowana zwłaszcza na północy Indii, tutaj dotarła wraz z przyjezdnymi. Choć w dużych ośrodkach, jak Bangalore jest bardzo hucznie i kolorowo obchodzona.
Faktycznie święto przypadało w sobotę, ale za względu na dzień roboczy, celebrację przeniesiono na niedzielny poranek. Akurat po naszym śniadaniu Wielkanocnym!
Holi to święto radości. W imię zwycięstwa Dobra na Złem. Według hinduizmu jeden z królów nie uznawał bogów, siebie stawiając na ich miejscu. Natomiast jego syn postępował zgodnie z nakazami religii, powiedział więc własnemu ojcu, że nie będzie się do niego modlił. Ojciec, zły, starał się zgładzić własne dziecko. Namówił siostrę, która posiadała moc, że nie palił jej ogień, aby wraz z chłopcem usiadła na stosie. I stał się cud, kobieta, mimo swojego daru, spłonęła, a pobożny książę ocalał. Na pamiątkę tego zdarzenia pali się ogniska i składa ofiary. W części stanów Indii jest to Nowy Rok. A kolejnego dnia następuje zabawa!
Jak pokazywały teledyski ideą jest obsypywanie się barwnymi proszkami i polewanie wodą. Ludzie przypominaliby wtedy tęczowe pisanki. W rzeczywistości okazało się, że jest to właściwie "nacieranie" się suchym proszkiem. Niektóre kolory rozpuszczone w oleju stają się szczególnie trwałe; a zielony barwnik, czy raczej pasta zmieszany z wodą trzyma najmocniej! Wszyscy z lubością "paćkają" się i polewają takimi buro-zielonymi wodami.
Świadoma zagrożenia już wcześniej zaopatrzyłam się w odpowiedni strój. Akurat w Wielki Piątek obchodzono kolejną uroczystość hinduską, tym razem południowoindyjską. Pojechałam więc do pobliskiego miasta pooglądać ceremonie. Miał być autobus, ale chyba też świętował. Wzięłam rikszę, ale tak się umawia, że "jedzie i wraca ze mną". W Robertsonpet wierni, w pełnym słońcu, pchali ogromny wóz, na którym była umieszczona figura bóstwa. Składa się ofiary w postaci owoców i orzechów kokosowych, okadza świętym ogniem. Żar leje się z nieba, a procesja postępuje metr w ciągu dwudziestu minut. Miałam niewiele czasu, więc tylko szybka sesja fotograficzna. I dzieci dopominały się zdjęć, jak zwykle nawoływanie "Auntie, photo". Potem już na ulicę handlową po T-shirt i kupiłam lungi - kawałek materiału, który mężczyźni używają jako "spódniczki". To mogę zniszczyć! Bluzkę wybrałam specjalnie białą, aby było widać kolory!
W niedzielę zaczęło się sympatycznie i całkiem niewinnie. Czekaliśmy na znajomych Hindusów, ci spóźniali się, więc zaproszono nas do zejścia na miejsce zabawy. Była to duża sala i wielki trawnik. Niestety, obecnie trawa jest już spalona, z utęsknieniem czekamy na opady... Na powitanie obowiązkowo stosuje się kolor różowy. Ale zaraz podchodziły kolejne osoby i aplikowały inne barwy. Wszędzie, na twarz, włosy, ręce, ubranie. Jest bowiem założeniem, że przez stosowanie proszków twarze ludzi mają stać się podobne do siebie, bez naturalnych kolorów czy rysów twarzy. Rzeczywiście, Hindusi, pozbawieni swoich "brązów" niewiele różnią się od nas.
Kolega prosił, aby go oszczędzić, nie nastawiał się na całkowite szaleństwo. O dziwo, respektuje się takie głosy, nie ma takich aktów "agresji", jak u nas przy okazji Dungusa. Osoby nie mogące uczestniczyć we wspólnym świętowaniu (była pani po operacji oczu) mogą bezpiecznie się przyglądać. Ja starałam się jedynie chronić aparat, czasem, gdy ktoś chciał się przywitać, niezbyt grzecznie pytałam czy ma czyste ręce.
Suchość trwała do pewnego momentu; kiedy wszyscy już przybrali właściwe "barwy wojenne" w ruch poszły wiadra! Szczęśliwie, temperatura pozwala na kąpiele pod gołym niebem i nikt się nie oburza! Nie ma zresztą prawa, wzajemne kolorowanie się to składanie życzeń pomyślności w nadchodzącym roku. Podczas zabawy nie oszczędza się nikogo, nie ma sentymentów ani powagi stanowiska. Ofiarą padli tak samo szef zakładu, jak i naczelny lekarz. Znajomego nadal nazywam Shrekiem, niestety, nie oglądał filmu o zielonym stworku.
Panie stale dzierżyły w dłoniach woreczki z rozpuszczonymi barwnikami. Ich dłonie i paznokcie nieprędko wrócą chyba do właściwej barwy. Moje "mycie" zostało przyjęte wielkim aplauzem... Nie wiem kiedy znikną mi kolorki z włosów, ale mam już świadomość, że w różu niezbyt mi do twarzy. A fioletowe plecy schodziły kilka dni. Niestety, barwy na bluzce po praniu straciły na intensywności, natomiast "sari" okazało się niezniszczalne, wszystko spłynęło, będę mieć na kolejną zabawę!!!
~:~